A tutaj poniżej lekkie refleksje po 10 miesiącach wspinaczki, które spisałem jeszcze wczoraj ale aby nie mnożyć postów (bo wiadomo, każdy post to minuta mniej palenia dziennie :)) wstawiam dzisiaj:
Mija 10-ty miesiąc wspinaczkowej zabawy. Kumulacja różnorakich przeciążeń i drobnych oraz większych kontuzji delikatnie zaczyna dawać się we znaki. Były minimalne problemy z palcem - minęły. Były ponowne problemy z palcem, które też minęły. Był ból w okolicach łopatek - zniknął. Były bolące odciski na dłoniach - dalej są ale już takie dotarte, wspinaczkowe. Było pieczenie straszliwe dłoni - już tak bardzo nie piecze nawet po ostrym dawaniu w przewieszeniach gdzie ścieranie naskórka jest znaczne. Był problem z barkiem - zniknął ale jeszcze czasami daje o sobie znać. Jest lekki problem ze ścięgnem od pachwiny krokowej aż po kolano - mam nadzieję, że minie. Trochę tego było. Nie było na razie żadnej większej komplikacji z kontuzjami ale jednak organizm zaczyna już odczuwać ogólne zmęczenie trenowaniem Brak tygodnia w którym nie czułbym zakwasów czy też jakichś bóli to tu, to tam świadczy, że organizm mimo wszystko pracuje. Różne mikro-urazy gdzieś tam narastają i czają się w ukryciu :). Była oczywiście przerwa wakacyjna, po której faktycznie jakby wszystkie drobne bolączki zniknęły na dobre - ale tylko na krótko - już po kilku tygodniach pojawiły się ponownie. Materiał doświadczalny zaczyna ewidentnie odczuwać potrzebę znaczącego odpoczynku od wspinania. Grudniowy plan odstawienia wspinaczki na około miesiąc jest dalej aktualny - muszę przyznać, że już chyba nie mogę się tego doczekać. Nie to, żeby napalenie na wspinanie zmalało. O nie! Jest na takim samym poziomie jak prawie rok temu a może nawet większym. Zżera mnie ciekawość czy po takiej przerwie po powrocie będzie przypływ POWERA? Przypuszczam, że tak - efekt taki miałem właśnie po 2 tygodniowych wakacjach - po powrocie zdawało mi się, że wyrwę chwyty ze ściany.
Patrząc na te 10 miesięcy do tyłu jest radocha, że dziad-pradziad robiący ledwo co 4 podciągnięcia na drążku potrafi już (z trudem bo z trudem ale jednak) wleźć na 5 listewek na campusie, podciągnąć się kilkanaście razy, i wykonać przechwyty o których w tamtym czasie mógł tylko pomarzyć. Na skali dziadostwa wskaźnik przesunął się znacząco w prawo (z lewej wskaźnik ma oznaczenie "Maksymalne dziadostwo" a z prawej "Absolutny brak dziadostwa"). Dziad chciałby szybciej robić pewne rzeczy ale widocznie się nie da :). Dziad ma problemy z czasem i wypadami na skały - ale takie są realia i tutaj można tylko pomyśleć o optymalizacji czasu.
Te dziesięć miesięcy pokazało też pewne rzeczy.
- Chaos treningowy (tzn trening bez rozpiski i tzw. skakanie z kwiatka na kwiatek) jest całkiem dobrym rozwiązaniem na początek - zyskuje się dzięki temu więcej funu ze wspinania, zapewnia się (chaotyczną) zmienność treningową itp. Polecam wszystkim startującym ze wspinaczką nie przejmowanie się jakimś ściśle określonym harmonogramem. Niech będzie określony tylko w ogólnym zarysie - na przykład, że dwa razy w tygodniu się wspinamy - to wystarczy.
- Brak czasu na bardziej intensywne wspinanie w tygodniu paradoksalnie mógł przyczynić się do ustrzeżenia mnie przed kontuzjami - człowiek z napałem łatwo może nabawić się kontuzji przesadzając z szybkością narastania obciążeń treningowych. Działając z przekonaniem, że wspinaczka nie zając robiłem chyba dobrze i rozsądnie z delikatnym intensyfikowaniem treningu. Polecam na początek przyjęcie takiej zasady - szczególnie jak ma się troszeczkę więcej latek niż 20 na karku :).
- W co za mało włożyłem wysiłku i co powinienem bardziej przez ten okres rozwijać? Siła przedramion i palców. To pierwszej klasy arsenał wspinacza i tego nie można pomijać albo trenować w innej kolejności. To jest najważniejszy element z przygotowania fizycznego i trochę nie do końca nad nim pracowałem. Oczywiście barki, plecy, brzuch, nogi i cała reszta tego badziewia, które waży dużo kilogramów też jest ważna ale dopiero po przedramionach i palcach :).
- Technika - w moim przypadku uczenie techniki odbywa się poprzez samoobserwację, drobne, nawet nieświadome poprawki przy wałkowaniu setek przystawek i przechwytów na drogach itp. Oczywiście z nauczycielem (dobrym) pewnie (na pewno) progres w tej dziedzinie byłby szybszy i technika byłaby lepsza. Tutaj jednak też jest pewien element, który można stracić idąc na lekcje do trenejro - element ten to odkrywanie samemu coraz lepszych ustawień, coraz efektywniejszych ruchów itd itd. Osobiście sprawia mi to odkrywanie dużą przyjemność i jest ważnym elementem ciągłego napalenia na wspinanie i tzw ogólnie rozumianego FUNU. Coś czuję, że gdyby tak od razu wszystko zostało mi wyłożone, wtłoczone i nauczone czułbym taką pustkę w wymiarze samodzielnego dochodzenia do prawdy (takie poczucie jakbym na kurs prawa jazdy się zapisał :)). Dochodzenie do tej prawdy samodzielnie i z interakcją ze znajomymi jest super, co z tego, że wolniejsze ale jednak bardziej osobiste. Osobiście polecam tą drogę i nie widzę w niej nic złego (instruktorzy by się na mnie obrazili pewnie :)). Dodam aby nie być źle zrozumianym, że chodzi mi tylko o aspekty stricte związane ze wspinaniem czyli ruszaniem się, i całą tą akrobacją skalną - nie mówię tutaj o technice asekuracji, operowania sprzętem, bezpieczeństwa itd itd - to jak najbardziej od razu walić do instruktorów.
Takie mnie naszły jakieś refleksje - to chyba od tego ograniczania palenia papierosów. To w takim razie idę zajarać bo nigdy nie skończę tego posta :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz