Stało się. Dzisiaj po pracy około 17 wyjechaliśmy do dolinki Kobylańskiej. Zaparkowaliśmy na małym parkingu i po niedługim czasie byliśmy w trójkę w centralnej części doliny. Wybór padł na coś prostego (na szczęście). Podeszliśmy pod Turnię Marcinkiewicza (i tam pod Rysę Marcinkiewicza o trudności V). Oj zmieniło się od moich czasów wiele przy tej skałce. Kiedyś nie było tam tylu krzaków i drzewek a teraz istna dżungla (pewnie z kleszczami i boreliozą :)). Podeszliśmy. Patrzymy do przewodnika i jest jedna droga dobra do prowadzenia - Rysa Marcinkiewicza taki klasyk z 1938 roku. Chwile pooglądałem ringi (ładne nowoczesne) i decyzja o wspince z dolną aby potem rzucić wędkę. I się zaczęło. Pierwszy kontakt z wapieniem i z realną skałą w ogóle od bardzo długiego czasu. Kontakt ten był naprawdę ciekawy. Pierwsza wpinka zaraz po wstępnych rzęchach potem do góry. Oj inaczej się wspina w realu. Szukanie czegoś do chwycenia i do postawienia nogi powodowało dużo szybsze wyczerpanie. Do drugiej wpinki było w miarę luźno. Trzecia wpinka przyprawiła mnie jednak o lekki paraliż - byłem tak ze 40 centymetrów nad drugą i tak mnie ścięło, że każdy ruch wydawał się ze dwa razy trudniejszy niż był w rzeczywistości. Wykonywałem jakieś nienaturalne ruchy tracąc przy tym niepotrzebnie siły. Miałem moment zawahania czy przeć do góry czy jednak nie (tak mi się zdawało, że jak tutaj odpadnę to luz na linie, wysokość nad przelotem i samo wpinanie się da locik do tych rzęchów na dole). Ale jednak podążyłem do góry i już po chwili trzymałem w rękach coś tak potężnego, że cały strach minął. Wpiąłem się i odetchnąłem. Potem (pomijając mrowisko w połowie ściany) już luzik do samej góry. Zapięcie się na auto, przewleczenie liny statyka przez karabinek własny oraz przez ringa (wędka działała na naszym karabinku coby nie niszczyć pierścienia zjazdowego). Zjazd. Niesamowite wrażenia jakbym nigdy wcześniej nie wspinał się w prawdziwych skałach.
Potem na wędce koledzy poszaleli na trasie. Ja też jeszcze raz się przystawiłem na tej samej drodze i już lepiej - gdy psycha nie płata figli człowiek wykorzystuje różne ruchy do optymalnego wspinania i wszystko idzie gładko.
Z doświadczeń dzisiejszego dnia jest jedno bardzo ważne aby zaufać stopniom na których stawia się nogę. Początkowo wydaje się, że jest tak wyślizgane, że to nie ma prawa stać ale gdy się dociąży nogę to już siedzi i się noga nie ślizga (w końcu buty nie od parady mają zajebistą gumę).
I jeszcze jedno sentymentalne doświadczenie - po wspince w realnej skale na rękach pozostaje taki specyficzny zapach (jakaś mieszanka magnezji, wapienia, dotykania sprzętu wspinaczkowego, potów innych ludzi wspinających się itd). Kiedy ostatni raz to czułem dokładnie nie określę ale odżyły ponownie wspomnienia.
Z mniej przyjemnych doświadczeń to w tych krzaczorach troszeczkę cięły komary. Nawet nie troszeczkę ale dość znacznie.
Zrobiliśmy jeszcze drugą traskę obok Filarek Marcinkiewicza (V+) z prawej strony od ryski i to wszystko. Zaczęło robić się ciemno i postanowiliśmy zwijać się do domu.
Wrażenia były nierealnie pozytywne - to nie to samo co sztuczna ściana. I w końcu po tylu miesiącach udało się na realne skały wyjechać.
Kolejny mały kroczek do Chińskiego wykonany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz